niedziela, 11 maja 2014

Rozdział 5.

Kocham smak świeżej kawy o poranku. Jej zapach roznosił się po całym mieszkaniu wprawiając mnie wręcz w uczucie spokoju. Zaczęłam zastanawiać się czy wydarzenia z poprzednich dni nie były jedynie nieulotnym snem. Jednak gdy wzięłam do ust ostatni łyk magicznej kofeiny dotarło do mnie, że to wszystko nie było wymysłem mojej bujnej wyobraźni. Jakimś cudem nie umarłam, grozi mi niebezpieczeństwo, Annabeth mnie nienawidzi a wczoraj ukazał mi się najprawdziwszy duch. Co jest ze mną nie tak? Jestem raczej pechowcem czy osobą z edycji limitowanej? Męczy mnie sposób w jaki żyję. Odkąd zostałam sama wszystko zaczęło się sypać, kruszyć w proch. Przemawiało przeze mnie zdenerwowanie, ale także uczucie obojętności. Z jednej strony bałam się o swój los, ale z drugiej było mi wszystko jedno. Osiągnęłam stan nicości. Znajdowałam się gdzieś „pomiędzy”. Czekałam tylko na to, co będzie dalej. Jeśli w ogóle mogę spodziewać się czegoś, co będzie dalej…
***
            Ubrałam swoje najwygodniejsze buty i zarzuciłam swój ulubiony kremowy płaszczyk. Zachciało mi się wyjść. Nie wiedziałam gdzie. Pragnęłam, chociaż przez chwilę poczuć się jak zwykły spacerujący człowiek. Ulice powoli zagnieżdżały się przez pojedynczych przechodniów. I wtedy waśnie zrozumiałam gdzie muszę się udać. Do parku, odpocząć, odetchnąć, zapomnieć. Przyspieszyłam kroku, chcąc jak najszybciej tam dotrzeć. Przechodziłam przez alejkę zachwycona widokiem drzew o tej porze roku. Ku moim oczom na ławce, która zawsze zajmowana była przeze mnie ukazały się postacie dwóch znajomych osób obejmujących się i trzymających się za ręce. Poczułam drobne ukłucie w sercu.
-Riley. Co za niespodzianka. Miło cię widzieć- odezwał się pierwszy Jamie.
To miejsce miało sprawić, alby mój nastrój się poprawił a nie, żeby uległ całkowitemu samozniszczeniu.
-To wy…razem?- wydukałam po dłuższej chwili.
Jamie kiwnął lekko głową. Ethan uwolnił szybkim ruchem swoją rękę z uścisku i spojrzał na mnie z miną pełną zakłopotania. To dziwne, nigdy nie czułam niczego poważnego do Ethana a jednak to czego się dowiedziałam przed chwilą wstrząsnęło cały mój umysł. Oderwałam się na chwilę od rzeczywistości przenosząc się myślami do poprzednich tygodni. Rozmowy Ethana i Jamie’ego, niby przelotne dotyki dłoni, czułe słówka, zaprzeczanie swoich uczuć. Jego częściowa obojętność wobec mnie, wobec moich uścisków, podziękowań. Spojrzałam na nich ostatni raz i ruszyłam biegiem przed siebie. W tyle zdawało się słychać wywoływane przez nich moje imię. Mało się tym przejęłam, biegłam dalej. Zauważyłam kościół. Uczęszczałam do niego przebywając z rodzicami. Teraz wiara nie była dla mnie ważna, nie wiedziałam w co wierzyłam. Chwilę później moją uwagę przyciągnął cmentarz. Niedługo się tu znajdę jeśli dobrze pójdzie. Mijałam kolejne groby, aż dotarłam w miejsce, w które najwidoczniej miałam się pojawić. Przede mną wznosił się grobowiec moich rodziców. Nie byłam na nim ani razu. Nie pofatygowałam się przyjść tu odkąd wróciłam do domu. Napis widniejący na marmurze znacznie mnie zasmucił.
„Pozostawieni sami sobie, by żyć”.
Czy ktoś kto to wymyślił wiedział o moim istnieniu? To był egoistyczny gest, że się to nie pojawiałam, ale nigdy nie zapomniałam ile dobra dla mnie zrobili. Byli dla mnie najważniejsi a obecnie to mnie pozostawiono samą sobie. Łzy zaczęły płynąć strumieniami po policzkach. 
Wytarłam je szybko rękawem od płaszcza i usiadłam na ziemi zakrywając rękami twarz. Nagle stałam się taka bezbronna. Jeśli miałabym umrzeć to chcę, żeby stało się to teraz. Kiedy jestem już w totalnej rozsypce. Niestety znienacka poczułam rękę na moim ramieniu. Podniosłam głowę do góry. Chłopak o nieskazitelnej twarz, idealnych rysach i niebieskich oczach pogładził delikatnie mój policzek, by następnie pomóc mi wstać. Nie odzywałam się, może z wyczerpania a może z bezsilności. Wziął mnie na ręce i podążyliśmy drogą powrotną w stronę domu. Chwila. Cholera. Skąd on wie gdzie mieszkam? Spytałabym gdybym mogła, ale nie miałam na to siły. Wtuliłam się w ciepły tors nieznajomego. Nie mam nic do stracenia. Kiedy znaleźliśmy się naprzeciwko drzwi wyjął z mojej kieszeni klucz i przekręcił zamek. Położył mnie na kanapie i już chciał wychodzić gdy zatrzymałam go przytrzymując jego skórzaną kurtkę.
-Zostań, proszę- wyszeptałam.- nie chcę zostawać sama.
Zrobiłam mu miejsce, przysiadł obok mnie a na jego ustach pojawił się drobny uśmiech.
-Dziękuję.- tak proste słowo a tak dużo znaczy.
-Lubię ratować dziewczyny z opresji.
-Nie byłam w opresji, wcale nie musiałeś mnie ratować.- fuknęłam.
-Nie wkurzaj się już, przepraszam.- powiedział głosem gładkim jak aksamit.
Przysunął się bliżej i znów pogładził mój policzek. Spłonęłam szkarłatnym rumieńcem.
-Hej, gdzie te łapska!- krzyknęłam na tyle, ile starczyło mi sił.- Nawet nie znam twojego imienia.
-Colin, ale wszyscy mówią mi Mike.
Mike to istny ideał, inny niż reszta znanych mi chłopaków. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam się przy kimś tak bezpiecznie. Jak mogłam zakochać się w nim właśnie teraz?

--------------------------------------------------------------------------------
Witam was z kolejnym rozdziałem :) Mam nadzieję, że wam się spodoba. Dziś krótko i na temat. Miłego Czytania. Lupinka.

CZYTASZ=KOMENTUJESZ.