Kocham
smak świeżej kawy o poranku. Jej zapach roznosił się po całym mieszkaniu
wprawiając mnie wręcz w uczucie spokoju. Zaczęłam zastanawiać się czy
wydarzenia z poprzednich dni nie były jedynie nieulotnym snem. Jednak gdy
wzięłam do ust ostatni łyk magicznej kofeiny dotarło do mnie, że to wszystko
nie było wymysłem mojej bujnej wyobraźni. Jakimś cudem nie umarłam, grozi mi
niebezpieczeństwo, Annabeth mnie nienawidzi a wczoraj ukazał mi się
najprawdziwszy duch. Co jest ze mną nie tak? Jestem raczej pechowcem czy osobą z
edycji limitowanej? Męczy mnie sposób w jaki żyję. Odkąd zostałam sama wszystko
zaczęło się sypać, kruszyć w proch. Przemawiało przeze mnie zdenerwowanie, ale
także uczucie obojętności. Z jednej strony bałam się o swój los, ale z drugiej
było mi wszystko jedno. Osiągnęłam stan nicości. Znajdowałam się gdzieś
„pomiędzy”. Czekałam tylko na to, co będzie dalej. Jeśli w ogóle mogę
spodziewać się czegoś, co będzie dalej…
***
Ubrałam swoje najwygodniejsze buty i
zarzuciłam swój ulubiony kremowy płaszczyk. Zachciało mi się wyjść. Nie
wiedziałam gdzie. Pragnęłam, chociaż przez chwilę poczuć się jak zwykły
spacerujący człowiek. Ulice powoli zagnieżdżały się przez pojedynczych
przechodniów. I wtedy waśnie zrozumiałam gdzie muszę się udać. Do parku,
odpocząć, odetchnąć, zapomnieć. Przyspieszyłam kroku, chcąc jak najszybciej tam
dotrzeć. Przechodziłam przez alejkę zachwycona widokiem drzew o tej porze roku.
Ku moim oczom na ławce, która zawsze zajmowana była przeze mnie ukazały się
postacie dwóch znajomych osób obejmujących się i trzymających się za ręce.
Poczułam drobne ukłucie w sercu.
-Riley.
Co za niespodzianka. Miło cię widzieć- odezwał się pierwszy Jamie.
To
miejsce miało sprawić, alby mój nastrój się poprawił a nie, żeby uległ
całkowitemu samozniszczeniu.
-To
wy…razem?- wydukałam po dłuższej chwili.
Jamie
kiwnął lekko głową. Ethan uwolnił szybkim ruchem swoją rękę z uścisku i
spojrzał na mnie z miną pełną zakłopotania. To dziwne, nigdy nie czułam niczego
poważnego do Ethana a jednak to czego się dowiedziałam przed chwilą wstrząsnęło
cały mój umysł. Oderwałam się na chwilę od rzeczywistości przenosząc się
myślami do poprzednich tygodni. Rozmowy Ethana i Jamie’ego, niby przelotne
dotyki dłoni, czułe słówka, zaprzeczanie swoich uczuć. Jego częściowa
obojętność wobec mnie, wobec moich uścisków, podziękowań. Spojrzałam na nich
ostatni raz i ruszyłam biegiem przed siebie. W tyle zdawało się słychać wywoływane
przez nich moje imię. Mało się tym przejęłam, biegłam dalej. Zauważyłam
kościół. Uczęszczałam do niego przebywając z rodzicami. Teraz wiara nie była
dla mnie ważna, nie wiedziałam w co wierzyłam. Chwilę później moją uwagę
przyciągnął cmentarz. Niedługo się tu znajdę jeśli dobrze pójdzie. Mijałam kolejne groby, aż dotarłam w miejsce, w które
najwidoczniej miałam się pojawić. Przede mną wznosił się grobowiec moich
rodziców. Nie byłam na nim ani razu. Nie pofatygowałam się przyjść tu odkąd
wróciłam do domu. Napis widniejący na marmurze znacznie mnie zasmucił.
„Pozostawieni sami sobie, by żyć”.
Czy
ktoś kto to wymyślił wiedział o moim istnieniu? To był egoistyczny gest, że się
to nie pojawiałam, ale nigdy nie zapomniałam ile dobra dla mnie zrobili. Byli
dla mnie najważniejsi a obecnie to mnie pozostawiono samą sobie. Łzy zaczęły
płynąć strumieniami po policzkach.
Wytarłam je szybko rękawem od płaszcza i
usiadłam na ziemi zakrywając rękami twarz. Nagle stałam się taka bezbronna. Jeśli
miałabym umrzeć to chcę, żeby stało się to teraz. Kiedy jestem już w totalnej
rozsypce. Niestety znienacka poczułam
rękę na moim ramieniu. Podniosłam głowę do góry. Chłopak o nieskazitelnej
twarz, idealnych rysach i niebieskich oczach pogładził delikatnie mój policzek,
by następnie pomóc mi wstać. Nie odzywałam się, może z wyczerpania a może z
bezsilności. Wziął mnie na ręce i podążyliśmy drogą powrotną w stronę domu.
Chwila. Cholera. Skąd on wie gdzie mieszkam? Spytałabym gdybym mogła, ale nie
miałam na to siły. Wtuliłam się w ciepły tors nieznajomego. Nie mam nic do
stracenia. Kiedy znaleźliśmy się naprzeciwko drzwi wyjął z mojej kieszeni klucz
i przekręcił zamek. Położył mnie na kanapie i już chciał wychodzić gdy
zatrzymałam go przytrzymując jego skórzaną kurtkę.
-Zostań,
proszę- wyszeptałam.- nie chcę zostawać sama.
Zrobiłam
mu miejsce, przysiadł obok mnie a na jego ustach pojawił się drobny uśmiech.
-Dziękuję.-
tak proste słowo a tak dużo znaczy.
-Lubię
ratować dziewczyny z opresji.
-Nie
byłam w opresji, wcale nie musiałeś mnie ratować.- fuknęłam.
-Nie
wkurzaj się już, przepraszam.- powiedział głosem gładkim jak aksamit.
Przysunął
się bliżej i znów pogładził mój policzek. Spłonęłam szkarłatnym rumieńcem.
-Hej,
gdzie te łapska!- krzyknęłam na tyle, ile starczyło mi sił.- Nawet nie znam
twojego imienia.
-Colin, ale wszyscy
mówią mi Mike.
Mike to istny ideał,
inny niż reszta znanych mi chłopaków. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam się
przy kimś tak bezpiecznie. Jak mogłam zakochać się w nim właśnie teraz?
--------------------------------------------------------------------------------
Witam was z kolejnym rozdziałem :) Mam nadzieję, że wam się
spodoba. Dziś krótko i na temat. Miłego Czytania. Lupinka.
CZYTASZ=KOMENTUJESZ.