Co tu się dzieje? Nie dość, że
jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, to jeszcze moja najlepsza przyjaciółka
przeszła jakąś wewnętrzną przemianę. Ze zwykłej schludnie ubierającej się,
dobrze uczącej i świetnie wychowanej siedemnastolatki stała się kimś gorszym
ode mnie. Moja matka chodź kochała mnie całym sercem to ją uważała za chodzący
ideał. Jej natomiast to bardzo odpowiadało. Annabeth została porzucona przez
swoich rodziców. Poznałam ją mając osiem lat. Pamiętam ten dzień jakby to było
wczoraj. Dreptałam sobie powoli
zmierzając w stronę małego placu zabaw położonego na obrzeżach miasta. Specjalnie wybrałam tę porę modląc się w nadziei,
że będzie on opustoszały. Nie lubiłam dzielić się zjeżdżalnią z innymi dziećmi.
Tym razem nie byłam sama. Na jednej z bujaczek siedziała mała, zapłakana
dziewczynka ze spuszczoną nisko głową. Podeszłam niechętnie bliżej.
-Czemu płaczesz? Może odprowadzę cię do domu?- zaproponowałam.
-Ja
nie mam domu. Nie mam nikogo dla kogo mogę żyć.
Po
wypowiedzeniu przez nią tych dwóch krótkich zdań zrozumiałam, że muszę jej
pomóc. Razem z mamą odwiedzałyśmy małą Annabeth w domu dziecka, czasem nawet
zabierałyśmy do domu. Stała się niewątpliwie kimś ważnym. Co zmieniło się od
tej pory?
***
Wyszłam przed dom z papierosem w
ręku. Podziwiałam urokliwie świecący księżyc. Jego blask wydawał się oświecać
cały Londyn. Był taki piękny. Rozmarzyłam się na sekundę przypominając jak w
lato uwielbiałam siedzieć na tarasie i przyglądać się niebu szukając i wymyślając
przy tym nazwy swoich własnych gwiazdozbiorów.
Chyba
za dużo myślę o przeszłości. Czas zająć się tą niestabilną teraźniejszością.
Trzeba udawać, że jest dobrze. Przecież w dzisiejszych czasach każdy tak robi.
Ludzie chowają swoje prawdziwe uczucia zasłaniając się maską. Nie chcą dać
sobie pomóc. Chory świat, chorzy ludzie. Czy tak nie jest ze mną? Chciałabym
wykrzyczeć całemu światu co czuję. Nie wiem co się dzisiaj dzieje, zachowuje
się jak wariatka. Wariatka niczym Weronika z książki Paulo’a Coelho. W dodatku
mam wrażenie, że nie jestem tu sama. Wyczuwam obecność kogoś nieznajomego.
Tylko kogo? Może mojego przyszłego zabójcy czającego się za drzewem.
-Nie
boję się ciebie!- krzyknęłam na cały głos, tak że ptaki siedzące na pobliskim
słupie odleciały.- Przyjdź po mnie teraz tchórzu!
Nikt
się nie odezwał. Zrezygnowana, ale i trochę usatysfakcjonowana wypaliłam
papierosa i rzuciłam go przez ogrodzenie. Wracając poczułam jakiś nietypowy
przypływ jakby szczęścia. Wariatka i tyle. Mozolnym ruchem położyłam się na
łóżko w sypialni. Przymknęłam lekko powieki w ramach odprężenia. Zmęczenie dawało się we znaki, w
dodatku zaczął nie dawać mi spokoju jakiś dziwny kaszel. I to już od kilku
dobrych tygodni. Może to palenie zaczęło mi nagle szkodzić. Wszystko jedno.
Rozmyślanie szło mi świetnie, tylko na to było mnie stać w obecnej chwili. I
znowu miałam wrażenie jakby jakaś niewidzialna ręka tchnęła we mnie szczęście.
Otworzyłam oczy.
-Jasna
cholera!!!- usłyszałam swój przestraszony głos.
Dziewczyna
w długich ciemnych włosach otulona dymem unosiła się delikatnie nad
powierzchnią ziemi. Jej ubranie nie odznaczało się niczym nadzwyczajnym- długa
biała suknia sięgająca do kostek.
Przypatrywała
mi się baczenie. Wstałam na równe nogi cała roztrzęsiona.
-Odejdź!
Zostaw mnie!- wrzasnęłam.
Rozejrzałam
się w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia, które pomogłoby mi w obronie. Przecież
to jest duch, przed nim nie ma ucieczki. Riley myśl dziewczyno.
-Nie
mam złych zamiarów- przemówiła zjawa cicho.
-W
takim razie czego chcesz?- zrobiłam krok do tyłu.
-Zjawiłam
się tu by cię ostrzec.
Uspokoiłam
się.
-Przed
czym?
-Przed
niejaką Annabeth Ambrisale. Nie jest tym za kogo ją uważasz Riley.
-Nic
nie rozumiem. W takim razie zdradź mi kim ty jesteś?
-Lewen
Strazenbbeth -odpowiedziała sucho. Ignorując moje zdziwienie kontynuowała
dalej.- Nie ufaj jej. Tylko o to cię proszę.
-No
jasne jej nie mam ufać, ale tobie tak.- odwróciłam się na moment do okna.-
Myślisz, że…
Zniknęła.
Tak po prostu. Właściwie nie zdziwiła mnie jej prośba. Sama dokładnie
wiedziałam, że muszę się trzymać z daleka od Ann po jej niezapowiedzianej
wizycie.
W
miejscu gdzie jeszcze niedawno ukazała mi się Lewen leżał pierścień.
Przyjrzałam się mu bliżej. Podobnie jak wisiorek, który nosiłam na szyi miał
coś wygrawerowane, a dokładnie: „ I am Lewen Strozenbbeth”. Coś mi to
przypominało, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć co. Dołączyłam go do
mojej kolekcji biżuterii myśląc, że oddam go przy najbliższej okazji.
--------------------------------------------------------------------------------------
Cześć
: )Proszę nie bijcie. Wiem, że pewnie zawiodłam was tym rozdziałem, bo jest on
krótki i do tego zapewne niekompletny. Nie wspomnę już o moim stylu, nad którym
staram się pracować, ale mi nie wychodzi. Dlatego bardzo przepraszam. Liczę
(jak zawsze), że chociaż jedna osoba skusi się to przeczytać. Nie przedłużając.
Miłego czytania. Lupinka.
CZYTASZ=KOMENTUJESZ